Wystarczy, że wytrzesz ręce, rozwiążesz tasiemki,
nawet nie musisz ubierać sandałów.
To tylko dwadzieścia, dwadzieścia pięć kroków.
Próg, schody, krawężnik. Przerastające chodnik kępki mokrej trawy.
Pamiętasz, lubiłaś biegać po niej boso,
potem wycierałaś stopy w kierownicę,
a ja rysowałem ósemki na skórze, ssałem szczupłe palce.
Kiedy otworzę samochód, zniknie małe miasteczko,
zmarszczki i świętokradczo wydęta sukienka.
Skulona na tylnym siedzeniu zakwilisz jak zwierzątko, obnażysz rozcięcia.
Po wszystkim zaśniesz z głową mocno wciśniętą
w poduszkę, resztką cukrowej waty na języku